Powiadomienia

Witajcie drodzy Czytelnicy.
Jeśli Wam się podoba i chcielibyście więcej treści, więcej rozmaitości, więcej słów pobudzających wyobraźnię i doznania, proszę zostawcie jakiś znak w postaci komentarzy, wypełnijcie ankietę. Będzie to dla mnie znak, że warto tworzyć, a tworzę dla Was wszystkich, gdyż sprawia mi to przyjemność :)

sobota, 31 października 2015

Cukierek albo psikus





Pogrążony w swych myślach szedłem przed siebie. "Kra, kra, kra!", przelatująca wrona wybiła mnie z myślowego transu. Przestraszyła mnie nawet nieco. Znowu zapowiadało się na deszcz. "Nienawidzę takiej deszczowej, jesiennej pogody", pomyślałem i poprawiłem stojący kołnierz wokół szyi. Pożółkłe liście szeleściły i trzaskały pod moimi butami. Cały chodnik był nimi usiany. Uśmiechnąłem się nieświadomie pod nosem, gdyż to akurat lubiłem w jesieni, chodzić tak pośród liści, przerzucać je nogami, słyszeć, jak chrupoczą pod stopami. Powietrze przesiąknięte było ich zapachem, wdzierał się w nozdrza przywodząc na myśl jesienne wieczory, kiedy lekko przemarznięci szliśmy z rodzicami do babci i dziadka, gdzie zawsze czekało na nas gorące kakao na rozgrzewkę i ciepłe jabłko z pieca posypane cynamonem. Słodki zapach pieczonych jabłek rozchodził się po całym domu niczym zapowiedź sielskiego i beztroskiego bytu. Wspomnienia...


Wracałem właśnie z pracy do domu powłócząc nieco nogami, czułem się odrobinę zmęczony - bycie starszym analitykiem danych potrafi być wyczerpujące -  ale jednocześnie szczęśliwy, że przede mną weekend, w tym nadchodzące Halloween, które spędzę z Adriankiem. Spojrzałem jeszcze raz w niebo: chmury stawały się ciemniejsze, powietrze jakby stało zatęchłe. Zdawało mi się, że brakuje tlenu, by normalnie oddychać, jak gdyby ktoś tam na górze przykręcił zawór.
Szedłem przed siebie, ludzie w dziećmi przybierali już domy na Halloween. Coraz więcej porozwieszanych pajęczyn, ogromnych pająków, szkieletów na drzwiach, przerażających kreatur w małych ogródkach przed wejściem. No i dynie. Nierozerwalny wizerunek, nie może być przecież Halloween bez dyni. Obowiązkowo duża i z wydrążonymi oczodołami w kształcie najlepiej trójkąta i szeroki, przerażający uśmiech. Do środka pewnie powędrują podgrzewacze, by w noc duchów rozświecać w celu przegonienia błąkających się duszy. Chwilę później stałem już przed naszym domem. Spojrzałem na morelowo-kremową elewację i poczułem ukłucie w sercu.
"Ach, Justyś, tak bym chciał, byś stała tu obok mnie, byś widziała, jak nasz mały synek rośnie i zdobywa świat". Oczami wyobraźni ujrzałem ich oboje, jak bawią się razem w ogrodzie w lepienie babek z piasku. Słyszałem ich śmiech, jak któraś im nie wyszła. "Czemu?!".
Na dworze zaczęło się już ściemniać. Wziąłem głęboki wdech i wszedłem do domu. Zapaliłem światło w przedpokoju, zdjąłem buty, płaszcz i ruszyłem do salonu. Adrian był u rodziców Justyny, odebrali go po szkole. "Niebawem powinni już tu być", pomyślałem patrząc na zegarek. "Cóż, czas się przebrać i pomyśleć, co zrobić na kolację" to myśląc wszedłem po schodach na piętro. Nasza sypialnia mieściła się po prawej stronie, Adriana po lewej, tuż przy schodach. Zacząłem rozwiązywać krawat i rozpinać koszulę, kiedy zadzwoniła moja komórka. Odebrałem i usiadłem na łóżku.
- Cześć tato! - usłyszałem roześmiany głos Adriana po drugiej stronie połączenia.
- Cześć mały! Co tam u ciebie? Jak u babci i dziadka?
- Super! Babcia zrobiła ciacho!- w jego głosie było tyle ekscytacji, uśmiech aż sam się cisnął na usta.
- Taak? A jakie?
- Ze śliwakami!
- Chyba ze śliwkami, co? - poprawiłem go, uśmiechając się pod nosem.
- Taaak! Pyyszne jest. Tata, mogę zostać do jutra u babci?
- No nie wiem, nie wiem - drażniłem się z nim lekko. - Ktoś tu będzie tęsknił - uśmiechnąłem się delikatnie pod nosem.
- Taaaatooo, prooszę. Tylko do jutra. Obiecuję, że będę grzeczny!
- No dobrze, chyba mnie przekonałeś. Dasz mi babcię do telefonu?
- Tak. Kocham cię tatusiu.
- Ja ciebie też zbóju - usłyszałem szelest w słuchawce i po chwili odezwała się moja teściowa.
- Witaj Wojtku. Jak twoje samopoczucie?
- A dobrze, dziękuję.
- Pomyśleliśmy, że Adrian mógłby przenocować u nas, zaczęli ze Stefanem układać puzzle i uparli się, że chcą skończyć. Próbowałam go odciągnąć, ale był wielki płacz, wiesz jaki on jest.
- Wiem, wiem - odparłem. - O której jutro mam przyjechać po Adriana zatem?
- To może my go odwieziemy? Po śniadaniu, tak jakoś przed jedenastą?
- Ok, pasuje.
- Wojtek?
- Tak?
- Tylko wróć o rozsądnej porze. I nie pij za wiele, bo jutro będziesz nie do życia.
- Mamo... - przewróciłem oczami. Ta kobieta mnie zadziwia. Chciałem się nieco unieść, ale dałem sobie spokój.
- Ja naprawdę nie zamierzam dzisiaj nigdzie wychodzić, ani nic pić.
- Wojtuś, zrobisz, jak uważasz. Choć spotkanie z rówieśnikami dobrze by ci zrobiło - dorzuciła po chwili - To... do zobaczenia jutro?
- Tak. Mamo - dodałem po chwili - Dziękuję.
- Spokojnej nocy - dorzuciła ciepłym tonem Marta.
- Wam również. To do jutra zatem.
I się rozłączyliśmy. "Justyś, rodziców masz naprawdę zajebistych, każdemu takich życzę", pomyślałem odkładając komórkę na łóżko. "Cała Marta". Podszedłem do półki ze zdjęciami, wziąłem jedno szczególne w dłoń, pocałowałem czule i przycisnąłem z całych sił do piersi tłumiąc łzy w oczach i gniew w duszy.
Rak trzustki, tak brzmiał wyrok. Najwyższy zabrał mi ją tak wcześnie, pięcioletniemu wówczas Adrianowi zabrał mamę, który myślał, że mama tylko śpi i że jak będzie mocno i głośno krzyczeć, to się obudzi. Ileż bym dał, by to było możliwe! Od tamtej pory minęły dopiero dwa lata, rana po jej stracie wciąż jest niezabliźniona i nie wiem, czy się zabliźni. Nie wiem, czy chcę, by się zabliźniła.
"Tęsknię za tobą, obaj tęsknimy", spojrzałem czule na zdjęcie i odstawiłem na półkę. Poczułem się bezsilny. Stojąc tak zobaczyłem ukosem, jakby w korytarzu pojawiła się delikatna mgiełka.
Odwróciłem głowę. "Co...?", przemknęło mi przez myśl. "Nieee", przetarłem szybko oczy i wszystko znowu wróciło do normy. Stwierdziłem, że ciepły prysznic dobrze mi zrobi. Wszedłem do łazienki zostawiając drzwi uchylone, byłem sam, więc mogłem pozwolić sobie na tę odrobinę szaleństwa.


Zacząłem się rozbierać, gdy usłyszałem jakieś ciche stuknięcie. Przez chwilę nasłuchiwałem w bezruchu, ale nie usłyszałem nic, oprócz własnego oddechu. Odkręciłem wodę i wszedłem do kabiny. Z każdą spadającą kroplą spadały moje zmartwienia i smutki, oczyszczałem nie tylko ciało, ale też i stan umysłu. Wyszedłem czystszy i lżejszy na duchu i zacząłem się wycierać. Nagle usłyszałem warczenie, coś jak mechaniczny silnik. Dźwięk dobiegał gdzieś z drugiego końca korytarza. Z pokoju Adriana. Owinąłem się ręcznikiem i wyszedłem ostrożnie z łazienki. Dźwięk był monotonny. Zapaliłem światło w pokoju Adriana i zobaczyłem, jak uruchomiony samochodzik z napędem elektrycznym napiera na ścianę. Podszedłem do niego, podniosłem i wyłączyłem. Trzymając autko przez chwilę w ręku pomyślałem, że Adrian prawdopodobnie nie przesunął do końca wyłącznika i mechanizm po prostu sam się włączył. Odstawiłem na półkę i wyszedłem z pokoju gasząc światło.
Owinięty wciąż ręcznikiem i na bosaka, poszedłem do naszej sypialni ubrać się. Na dworze ciemność nocy zawładnęła już okolicą. W okna zaczął miarowo stukać deszcz.
Stałem tak w przyciemnionym świetle lampki nocnej i zakładając koszulkę usłyszałem nagle coś dziwnego. "Łoooo...". A może było to raczej "Wooo...". Dźwięk był cichy, ledwie słyszalny. Tysiące zwojów nerwowych toczyły boje w mojej głowie analizując to, co właśnie dotarło do moich uszu. Sam do końca nie wiedziałem, co usłyszałem i czy rzeczywiście to usłyszałem, czy nie było to przypadkiem wytworem mojej wyobraźni. "Może mi się zdawało?", zdecydowanym krokiem wyszedłem na korytarz. Oparłem ręce na barierce schodów i wsłuchiwałem się w dźwięki domu. Na dole zaczęła buczeć monotonnie lodówka, słyszałem swój oddech i nic poza tym. Miałem właśnie zdjąć ręce z poręczy, gdy nieoczekiwanie mój telefon zaczął dzwonić. Serce mi zamarło na sekundę, wzdrygnąłem się. Poszedłem odebrać.
- No siemka Wojtuś! - głos Patrycji, mojej dobrej znajomej,  mieszał się z hałasem tam panującym.
- Cześć Pati! Ale tam głośno u ciebie! Gdzie ty jesteś?
- Ha, no właśnie z tego powodu dzwonię do ciebie. Miałbyś chwilę, by do nas dołączyć na malutkiego? Może teściowie mogliby zająć się Adrianem, chyba by cię nie zjedli za to, co?
- Nie, spokojnie - odparłem. - Myślałem, by spędzić trochę czasu w domu, choć Adrian rzeczywiście nocuje dziś u dziadków.
- Noo! Nie daj się prosić. Siedzimy z Bartkiem, Pawłem i dziewczynami, Julką i Zuzą w pubie i świętujemy nowe mieszkanie Zuzy.
- Jak to nowe? Ma już papiery? - zapytałem nieco zdziwiony.
- Tak, była dzisiaj podpisać umowę, więc tak wstępnie opijamy. To co, dołączysz do nas? Posiedzimy, pogadamy i napijemy się - Pati skomlała mi do słuchawki.
Już miałem odpowiedzieć, kiedy usłyszałem huk i nagły, ciągły jazgot dochodzący z innej części mego domu. "Co, do cholery...?", pomyślałem idąc szybko z telefonem przy uchu w kierunku źródła hałasu.
- Wojtek?
- Jestem, jestem - odparłem dokładnie w momencie, kiedy stanąłem w drzwiach pokoju skąd dobywało się dudnienie i brzęk. Kakofonia dźwięków, mówiąc krótko.
- Pati, słuchaj, ok, wpadnę do was tak za - zrobiłem małą pauzę, przełknąłem ślinę - hmm, jakieś pół godziny? W którym miejscu jesteście?
Patrycja podała mi namiary i się rozłączyliśmy. Stałem przez chwilę ogłupiały w drzwiach, jakbym był w transie. Nie potrafiłem uwierzyć własnym oczom. Odnosiłem wrażenie, że umysł płata mi figle. Byłem znów w pokoju Adriana. Samochodzik, który odstawiłem poprzednio na półkę, ponownie był na podłodze, tym razem leżał wywrócony kołami do góry, które okręcały się w rytm pracującego napędu. Tuż obok leżał pajacyk, który klaskał małymi talerzykami, to on powodował najwięcej hałasu. Na półce stojący robot, jakiś kosmiczny żołnierz, strzelał wydobywając z siebie dźwięk lasera, zupełnie jak na Gwiezdnych Wojnach.
- O co tu, kurwa, chodzi?! - powiedziałem na głos marszcząc brwi. Byłem całkowicie oszołomiony i nie wiedziałem co się dzieje. Schyliłem się, by podnieść samochodzik i pajacyka, gdy znowu usłyszałem ten głos: "Wooo...". Miałem wrażenie, że dochodzi zewsząd, nie potrafiłem zlokalizować miejsca skąd się dobywa. "Woo...jteek". Stanąłem jak wryty. W pokoju nagle zapadła cisza, zabawki samoistnie przestały się ruszać i hałasować. Czułem, jak serce łomocze mi w piersi. Odstawiłem pospiesznie zabawki na miejsce i czym prędzej opuściłem pokój. Zbiegłem szybko na dół do salonu.
"Zaczynam chyba świrować", pomyślałem lekko wystraszony - "Chyba faktycznie potrzebuję wyjść i pobyć trochę w towarzystwie innych", zacząłem szybko wybierać numer telefonu do jednej z korporacji taksówek. Odruchowo spojrzałem w górę, w kierunku schodów. Chwilę później wychodziłem już z domu. Zamykając za sobą drzwi, zdawało mi się, że widzę jakąś poświatę w salonie, jakby zarys jakieś niewyraźnej postaci. Zamrugałem oczami, by lepiej się przyjrzeć, ale salon dalej wyglądał tak, jak zawsze i nie było tam nic podejrzanego. "Uhm, weź się w garść, to tylko jakieś zwidy", uspokoiłem siebie w myślach. Na dworze deszcz nieco zelżał i przeszedł w mżawkę. Kilka minut później jechałem już taksówką do miasta. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, taksówkarz zatrzymał się przy chodniku blisko pubu, ja zaś otworzyłem portfel, by wygrzebać drobne.


- Nie podchodźcie tam czterdzieści siedem - usłyszałem znienacka, jak taksówkarz,  nie odwracając się,  wypowiada jednym tchem, przed siebie, jakby nie do końca swoim głosem.
- Słucham? Co pan powiedział? - zmarszczyłem brwi.
- Ja? Nic nie mówiłem. - odwrócił się do mnie nagle, jakby się wyrwał z transu.
- Wydawało mi się, że powiedział pan nie idźcie tam i podał pan jakiś numer, czterdzieści siedem.
- Nic podobnego nie powiedziałem. Zdawało się panu.
Uregulowałem należność za kurs i pospiesznie wysiadłem. Zrobiłem to tak szybko, że potknąłem się na chodniku i wpadłem na przechodzącą obok dziewczynę.
- Przepraszam - wydukałem zmieszany i poszedłem w stronę wejścia.
Dalsza część wieczoru minęła jednak przyjemnie, pozwoliło mi to zapomnieć o dziwnych wydarzeniach.
Wróciłem do domu jakoś po pierwszej w nocy. W domu panowała totalna cisza, nic już na szczęście się nie wydarzyło. Zasnąłem uprzednio nastawiając budzik na dziewiątą, chciałem trochę pospać, ale też nie na tyle długo, by mieć czas na przygotowanie się, zanim Adrian wróci. Wiedziałem, że mimo wszystko Marta bacznie mnie obserwuje, to jak sobie radzę, czy trzymam porządek, czy gotuję normalne posiłki. Dobre miałem z nimi relacje, ale to czuło się podświadomie.
Kiedy przyjechali, Adrian od razu rzucił mi się na szyję.
- Cześć mały! Tęskniłeś?
- Nie! - odparł Adrian i śmiejąc się przytulił się mocno do mnie.
Marta stała z boku i uśmiechała się ciepło.
- Napijesz się czegoś? Kawy, herbaty? - spojrzałem na Martę.
- Może kawy, poproszę - odparła.
Kiedy Marta już pojechała, poszedłem wyciągnąć ze schowka pod schodami wielki karton, w którym trzymałem różne ozdoby.
- To co mały, szykujemy dom na najazd stworów? - powiedziałem stawiając pudło na podłodze w pokoju gościnnym.
- Mhm! - Adrian pokiwał mi głową, kończył jeść ciastko.
Zaczęliśmy obaj wyjmować różne dziwaczne rzeczy: fluorescencyjny szkielet, czarownicę na miotle, pajęcze nici i wielkiego, doczepianego pająka o oczach tak czerwonych, że miało się wrażenie, jakby jego spojrzenie przenikało duszę, Jak tylko na niego spojrzałem, od razu odczułem swego rodzaju niepokój. "W końcu ma odstraszać udręczone i złe dusze", pomyślałem odkładając go na bok. Podciągnąłem rękawy bluzy i zanurkowałem rękoma głębiej do pudła. Z dna wyciągnąłem powoli talizman-zawieszkę na drzwi. Trójkątna koniczyna ze srebra, w każdym z trzech odgałęziających się liści osadzony był kamień akwamarynu o kolorze niebieskim, wręcz wpadającym w błękit oceanu. Czytałem gdzieś, że akwamaryn odstrasza złe duchy, a przyciąga jednie te przynoszące dobro i piękno. "Odstrasza, czy nie, będzie fajnie wyglądać. Idealne na Halloween", uśmiechnąłem się, bo nie bardzo wierzyłem w takie przesądy.
- Czemu się śmiejesz? - spytał Adrian patrząc na mnie nieco podejrzliwie.
- A nie, nic takiego. Chodź, pomożesz mi zarzucać pajęcze sieci, by niedobre duchy się w nie złapały.
Przejechałem mu ręką po czuprynie.
Ubraliśmy kurtki i wyszliśmy na zewnątrz. Wychodząc usłyszałem jakiś trzask. Pomyślałem, że chyba drzwi w pokoju na górze się zatrzasnęły z powodu powstałego przeciągu. Położyliśmy wszystkie ozdoby na trawie przy wejściu. Zawiesiłem talizman na drzwi, tuż pod nim czarownicę ze złowieszczym spojrzeniem w czarnym kapeluszu na miotle.
Na niewysokim drzewku na podjeździe Adrian próbował zawiesić nici.
- Poczekaj, już ci pomagam - pospieszyłem w jego stronę.
Kiedy skończyliśmy, spojrzałem na efekt końcowy i powiedziałem:
- Daliśmy radę, no nie? Przybij piątkę!
- Zmarzłeś? - spytałem z troski o małego, w powietrzu czuć było chłód i wilgoć.
- Nie, jest mi ciepło.
- A głodny jesteś? Robimy obiad teraz, czy później, jak wrócimy ze sklepu?
- Później - odparł stanowczo.
- No dobrze kowboju. To idź się załatwić i napić, a ja wezmę portfel, telefon i jedziemy, ok?
- Dobrze, tato.


Kilka chwil później jechaliśmy już autem do supermarketu, by dokupić paczkę cukierków, dynie i jakieś drobnostki do domu. Dynie wydrążymy jeszcze dziś, miąższ i pestki wykorzystam do zrobienia czegoś pysznego, choć nie wiedziałem jeszcze czego. Obserwowałem Adriana w sklepie, jak prowadził wózek i wkładał produkty do koszyka. Byłem z niego dumny, uśmiech i oczy odziedziczył po Justynie, rysy twarzy miał po mnie. "Dziewczyny będą za nim szalały", zaśmiałem się w duchu. "Oby nie było z nim problemów, jak zacznie dojrzewać", przypomniałem sobie swój okres, kiedy stawałem się facetem. Generalnie przeszło spokojnie, choć zdarzały się chwile buntu, kłótni z rodzicami, nerwy i stres. Nie obyło się też bez próbowania z kolegami alkoholu i papierosów. To było głupie, choć z perspektywy czasu widzę, że miało to sens. Spróbowałem i wiedziałem, że to nie dla mnie. Przynajmniej nie papierosy, alkohol pijam czasami, przeważnie, jak gdzieś ze znajomymi wyskakuję. Jedno, dwa piwa, nie przesadzam z ilością. Nie bawiło mnie nigdy upadlanie się, rzyganie i umieranie dnia następnego.
Po powrocie do domu zacząłem obierać ziemniaki, Adrian w tym czasie pomagał mi obtaczać kotlety w jajku i w bułce tartej. Już od momentu, kiedy Justyna...kiedy odeszła, stwierdziłem, że skoro zostaje w domu dwóch facetów, to musimy sobie jakoś poradzić. Uczyłem Adriana, jak zachowywać się w kuchni i jak nie zrobić sobie krzywdy. Był z niego naprawdę niezły bystrzak. Potrafił też już zetrzeć warzywa na tarce, choć za każdym razem, jak przyglądałem się temu, miałem serce w gardle, że coś się stanie, że może się zranić w palce. Raz kiedyś się delikatnie zatarł, pojawiły się pierwsze kropelki krwi, ale zniósł to dumnie. Nie zaczął płakać, po skaleczeniu od razu włożył palec do buzi i zaczął ślinić palec. "Dzielny z niego młody mężczyzna, ten mój syn", myślałem wtedy. Pozwalałem mu trzeć jedynie duże kawałki, przy mniejszych sam już przejmowałem stery.
W trakcie obiadu nie obyło się bez mojej wpadki - krojąc kawałek kotleta tak mocno przycisnąłem widelcem, że w momencie przekrajania sos prysnął mi na koszulkę. "Jak dziecko..", pomyślałem z rezygnacją o sobie zerkając na Adriana, który był czyściutki i jadł, jak należy. "Gorzej niż dziecko", poprawiłem się. Po obiedzie wstawiłem naczynia do zlewu.
- Dobra, idę na górę zmienić koszulkę, a ty przygotuj dynie, dobrze? - powiedziałem, na co Adrian uśmiechnął się i pokiwał mi głową.
- Dobrze. Tato? Będziemy mogli zostawić pestki do zjedzenia?
- Tak, zasuszymy je najpierw, by były idealne do chrupania - przeczesałem mu ręką włosy, uśmiechnąłem się do niego, po czym poszedłem do sypialni. Niczego nieświadomy wkroczyłem do sypialni, zrzuciłem z siebie koszulkę i półnagi podszedłem do szuflady wyciągnąć świeży podkoszulek. Wtem zauważyłem, że na podłodze leży nasze wspólne zdjęcie, Justyny, Adriana i moje. Stoimy na podwórku, promienie słońca oświetlały nam buzie. Śmiejemy się, trzymam na rękach czteroletniego wówczas Adriana.
Teraz zdjęcie leżało w nieładzie na dywanie, wokół pełno odłamków szkła z ramki. Wziąłem ostrożnie zdjęcie w ręce, nie chciałem się skaleczyć. Przypomniałem sobie trzask, jaki usłyszałem gdy wychodziliśmy zakładać ozdoby. "Więc to zdjęcie narobiło tyle rabanu...". Wstałem, by odłożyć zdjęcie na półkę. I w tym momencie puls mi raptownie podskoczył, zaparło mi dech w piersiach. Nie zwróciłem wcześniej na to uwagi, teraz za to patrząc z góry, ujrzałem uformowaną z rozbitych szkieł liczbę czterdzieści siedem. Poczułem zdziwienie i strach. Nerwowo rozejrzałem się po sypialni. Doskoczyłem w sekundzie do okien. Były dobrze zamknięte. Poleciałem do drugiego pokoju i do pokoju Adriana. Tam okna także był zamknięte, nie widziałem śladu ewentualnego włamania.
Zbiegłem szybko na dół, zacząłem sprawdzać okna, zajrzałem do większych szaf, gdzie mógłby schować się włamywacz. "Byliśmy przecież w domu, więc nikt nie mógł wejść drzwiami, Marta też nie zachodziła na górę", myślałem gorączkowo. Sprawdziłem wszystkie możliwe zakamarki, ale tam też nie znalazłem niczego podejrzanego, żadnego śladu włamania, nikogo obcego w domu nie było.
"Skąd więc ta liczba się tam wzięła, do ciężkiej cholery?!", zachodziłem w głowę, bo nie wierzyłem w przypadek.
- Coś się stało?
- Nie, nie. Wszystko ok - uśmiechnąłem się nieco nerwowo do Adriana. Nie chciałem małego niepokoić.
- Bo tak szybko zbiegłeś na dół i zacząłeś sprawdzać wszystko.
- Aaa, to nic. Sprawdzałem po prostu, czy okna są zamknięte, nie chciałem, by powstał przeciąg, bo chyba będzie nieco wiało dzisiaj w nocy, wiesz?  - starałem się, by to zabrzmiało wiarygodnie.
Wróciłem na górę, by posprzątać szkło. Stanąłem z odkurzaczem nad szkłem.
"Co to ma do cholery znaczyć?!", powiedziałem szeptem do siebie. Stałem i patrzyłem w porozrzucane kawałki szkła, po liczbie czterdzieści siedem nie było ani śladu. Czy ja zaczynałem wariować i mieć przywidzenia? Dotknąłem lewą ręką czoła, by upewnić się, że nie jestem przypadkiem rozgrzany przez gorączkę. Schyliłem się, pozbierałem większe kawałki, mniejsze pochłonął odkurzacz. Nie rozumiałem tego wszystkiego, nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Zastanawiałem się, czy ja rzeczywiście widziałem tę liczbę, czy tylko ją sobie wyobraziłem. Westchnąłem.
Nieco zrezygnowany wróciłem do kuchni, dynie na nas czekały.
Markerem próbowałem nakreślić jakieś bliżej nieokreślone groźne miny, Adrian co i rusz wymyślał nowe. Nie było łatwo, ale przynajmniej mieliśmy fantastyczną zabawę i co chwilę wybuchaliśmy śmiechem. Adrian podskakiwał z radości.
Po bez mała dwóch godzinach udało nam się skończyć. Z dyniami, bo miąższ i pestki wciąż czekały w wielkim garnku na swoją kolej. Było już późne popołudnie. Ustawiliśmy dynie na oknie w pokoju gościnnym na dole, a także w korytarzu tuż przy drzwiach na półeczce, by była widoczna przez szybę z tamtej strony drzwi.
- I niech teraz odganiają złe duchy! - wykrzyknął radośnie Adrian. Wiedział, że to tylko zabawa.
- Dokładnie mały, dokładnie - uśmiechnąłem się również i pogładziłem ręką jego plecy.
Na dworze zaczęło lekko mżyć, toteż nie wystawiliśmy żadnej na zewnątrz. W domu zaś zrobiło zrobiło się inaczej, nastrojowo i mistycznie, kiedy tylko zapaliliśmy podgrzewacze i wstawiliśmy je do środka tych okrągłych, uśmiechających się dziwnie pomarańczowych twarzy.


Zapachniało świeżą dynią i cynamonem, efekt zapachowych podgrzewaczy. Zamknąłem na chwilę oczy i zrobiło mi się błogo na duszy, poczułem swego rodzaju spokój. Adrian poszedł włączyć sobie "Potwory i spółka", które mu nagrałem wcześniej. Ja tymczasem poszedłem do kuchni zając się pestkami. Cholerstwo było tak śliskie, że co i rusz jakaś zagubiona pestka wymykała mi się z rąk i lądowała na blacie. Spróbujcie kiedyś oczyścić sami pestki dyni z miąższu, to się przekonacie.
W końcu udało mi się z nimi uporać, wrzuciłem je do miseczki i odstawiłem na bok.
- Czas na kąpiel - powiedziałem.
- Oooj nieee, nie chcęęeę - Adrian oponował. Czasami niestety musiałem go zaciągać siłą, bronił się przed kąpielą, jak przed ogniem, choć jak już był w wannie za Chiny nie chciał z niej wychodzić twierdząc, że urządza podmorskie bitwy. Robił przy tym wielkie fale obijające się o niebezpieczne klify. Krótko mówiąc, wyobraźnia totalnie go ponosiła  i wannę przeobrażał w morze, a czasem nawet ocean z wyspami, szalejącymi wodami, statkami i podwodnymi stworami czyhającymi gdzieś w głębinach.
- Tato, czy mama nas widzi? - zapytał mnie, gdy sadowił się później w łóżku.
- Myślę, że tak. Obserwuje nas z nieba, patrzy jak rośniesz i na pewno jest z ciebie dumna, tak jak ja.
- A mamie nie jest zimno?
 W piersiach rozpierała mnie duma i przypływ ojcowskiej miłości do syna.
- W Niebie? Nie, z pewnością nie. Jest teraz u Pana Boga, razem z innymi aniołkami i strzeże ciebie, by nic złego się tobie nie przytrafiło - to mówiąc chwyciłem dłoń malca i pogłaskałem po zewnętrznej stronie.
- To dobrze. Nie chciałbym, aby mama marzła. Tato, a tęsknisz za mamą? - patrzył na mnie pytająco. Poczułem lekkie ukłucie w sercu. Nie ma lekarstwa na tego typu ranę, jest jedynie miejscowe znieczulenie w postaci naszego syna. To wszystko, co mi pozostało, co trzymało mnie przy życiu. I kochałem go równie mocno.
- Tak, każdego dnia myślę o mamie i modlę się za to, by jej dusza zaznała spokoju u Pana Boga.
A teraz chodź - przerwałem zmieniając temat - Poczytam ci. Co byś dzisiaj chciał, "Zielone smoki" czy "Pan Samochodzik" ?
- Samochodzik! Tak! Chcę pana samochodzika - powiedział rozweselony. Nie sądziłem, że lektura z mojej wczesnej młodości przypadnie i jemu do gustu. Sam kiedyś zauważył stojące na półce tomy, zaciekawiło go to do tego stopnia, że chciał, bym mu zaczął czytać właśnie to.
Bałem się, że fabuła może być niezrozumiała dla niego, w końcu miał tylko siedem lat, ale mój syn wykazał się wielką ciekawością w tym zakresie. Jeśli czegoś nie rozumiał, dopytywał się, również jeśli chodziło o wszelakie szczegóły, typu jakiego koloru były drzwiczki amfibii, jakiej wielkości i czy jak płynął po jeziorze, to czy koła się kręciły pod wodą i czy woda aby na pewno nie wlatywała do środka. "Dobrze, że jest ciekawy świata", myślałem.
Gdy zasnął, okryłem go dokładanie kołdrą i zszedłem na dół do kuchni. Wstawiłem dynie do nagrzanego piekarnika, włączyłem radio i przysiadłem na moment. Wróciłem myślami do rozbitego szkła i wciąż się zastanawiałem, czy faktycznie widziałem, co widziałem.
"Karszzzz, bzzzzszuuuuszzzchaaa...ttrrr.. zzzzz". Z zamyślenia wyrwało  mnie radio, które nagle zaczęło trzeszczeć, jakby nigdy nic. Już miałem iść i zmienić stację, kiedy nagle usłyszałem refren piosenki Cyndii Lauper:

"If you're lost you can look - and you will find me,
Time after time,
If you fall I will catch you - I'll be waiting,
Time after time."

Refren powtórzył się jeszcze trzy razy, niczym zapętlony, po czym radio wróciło do normalnego nadawania audycji. Stałem w bezruchu i patrzyłem w nieduże radio stojące na jednej z szafek kuchennych. Zawsze, gdy mieli problemy techniczne w radiu, przepraszali za usterkę, teraz nic takiego nie usłyszałem. Skoro grało już normalnie, odwróciłem się, by spojrzeć do piekarnika na pestki, czy się nie przypalają. Schyliłem się i spojrzałem przez okienko do środka.
"Wojtuś... czterdzieści siedem... nieee!", wrzask, jaki dobył się nagle z głośników radia spowodował, że prawie dostałem zawału. Szybko podbiegłem do radia i wyciągnąłem wtyczkę z kontaktu.
Znowu ta liczba. "O co temu komuś, do kurwy mać nędzy, chodzi?!", przetarłem twarz rękoma.
Wyciągnąłem pestki z piekarnika, miąższ schowałem do lodówki, pogasiłem światła i pobiegłem na górę do sypialni. Wziąłem szybki prysznic i wskoczyłem pod kołdrę. Spojrzałem na drugą połowę łóżka. Nie usłyszałem "Dobranoc, kochanie", miejsce obok było zimne, nie potargane. Puste.
Przez chwilę leżałem w ciemnościach nasłuchując w ciszy.
- Tato! Taato! Obudź się! - głos Adriana wyrwał mnie ze snu. Z posklejanymi jeszcze oczami rozejrzałem się po pokoju, było jasno. Nie zdałem sobie nawet sprawy, kiedy zasnąłem.
- Dzień dobry synku. Coś się stało?
- Dziesiąta już prawie. O, widzisz?, ta mała wskazówka jest na dziesięć, a ta duża prawie na dwanaście - pod oczy podstawił mi swój zegarek z kaczorem Donaldem.
- Ale późno! Trochę pospałem, co? - powiedziałem do niego. - Już wstaję, daj mi chwilę i robimy śniadanie.
Nie sądziłem, że mogę aż tak długo spać. Po śniadaniu pojechaliśmy na cmentarz na grób Justyny.
Nie mieszkamy w Polsce, więc ominęły nas tłumy w autobusach, taranowanie przez starsze panie i ogólny zamęt. Tutaj, w Irlandii, jest zupełnie inaczej, spokojniej.
Adrian dokładnie wyzbierał wszystkie liście, które spadły w nieładzie na grób.
- Będziesz miała czysto, mamusiu - powiedział i pogładził płytę nagrobka.
W gardle zaczęło mnie ściskać. Zapaliliśmy znicze, Adrian wstawił świeże kwiaty do niewielkiego gazonu.
- Chodź, pomodlimy się do mamy - wyciągnąłem rękę w stronę Adriana. Stanął przede mną przodem do grobu, ja zaś położyłem mu ręce na jego ramionkach. Promienie słońca padały na nasze twarze, od czasu do czasu zawiał delikatny wiatr. Oślepiony nieco, przymknąłem oczy. Ujrzałem w wyobraźni moment, kiedy się poznaliśmy, pierwsze spacery i to związane z tym uczucie błogości, kiedy nic i nikt inny nie jest ci do życia potrzebny. Ujrzałem Justynę w szpitalu na porodówce, kiedy rodziła naszego synka, bez komplikacji. Trochę długo to trwało, według mnie, jednak nasz syn po sześciu godzinach w końcu ujrzał światło dzienne. Widziałem, jak wspólnie kąpiemy maluszka, przemywamy mu delikatnie główkę, przeczesujemy ją z ciemieniuchy, lapisem smarujemy malutki pępek, by się zagoił.
Późniejsze spacery z wózkiem po parku, jak idąc alejką zerkamy na śpiącego bobasa i śmiejemy się do siebie. Ja dumnie prowadziłem wózek, Justyna wtulała się we mnie i tak oto jako dumni rodzice spokojnie kroczyliśmy w przyszłość. Wtedy słońce także ogrzewało nasze twarze, dokładnie, jak teraz, w tym momencie. Jednak różnica była drastyczna i zasadnicza.
Po powrocie do domu przygotowałem kosz ze słodkościami dla odwiedzających nas okolicznych dzieciaków i postawiłem przy drzwiach wejściowych. Zapaliłem również podgrzewacze w dyniach.
Adrian na górze szykował swój strój na przebranie.
- Adrian! umyj ręce i zejdź  na dół, zaraz będzie obiad! - krzyknąłem, na co w odpowiedzi dobiegło mnie z góry głośne "Już idę!".
Zjedliśmy obiad i poszedłem pomóc Adrianowi założyć strój hrabiego Draculi, nałożyłem mu trochę sztucznej krwi wokół ust. Sterczący czarny kołnierz z czerwoną podszewką, na włosy nałożyłem mu wosk, by lepiej je uformować. Efekt był piorunujący.
- Wow, ale fajowo wyglądam! - cieszył się mały na widok swojego odbicia w lustrze. W tym samym momencie usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Szybko zbiegłem otworzyć.
- Trick or Treat! - krzyknęła banda dzieciaków poprzebieranych za kościotrupy, creepery z minecrafta i inne bliżej niezidentyfikowane mi kreatury. Zaśmiałem się i wysunąłem kosz ze słodkościami w ich kierunku. Każdy chwycił po małym batoniku, krzyknęli "Thanks!" i poszli dalej straszyć.
- Na nas też już pora. Idę po sweter i lecimy.
- Lecimy, lecimy, uahahahaha! - mój syn zaśmiał się gardłowo próbując naśladować Draculę i trzymając rąbki płaszcza udawał, że lata.
- Ale ciemno się już zrobiło, co? Na nasze szczęście nie pada - objąłem syna prawą ręką, gdy już wychodziliśmy.
- No i dobrze, bo by mi przebranie zmokło - Adrian poprawił w rączce czarną niedużą torbę na cukierki.
Na ulicy paliła się co druga latarnia powodując grę cieni, które igrały niebezpiecznie z moją i tak już wyostrzoną przez ostatnie dni wyobraźnią. Z podjazdów złowrogo migotały czerwone oczy pająków, wiedźm, i innych potworów. Szliśmy po chodniku, pod nogami szeleściły liście, które Adrian uparcie próbował kopać i podrzucać stopą. Powietrze było przesiąknięte ich zapachem.
Grupka przebranych i głośno śmiejących się dzieciaków przebiegła obok nas.
- Ok, wiesz co robić?
- Pewnie, tato! - odkrzyknął Adrian podbiegając do pierwszych drzwi. Do niego dołączyła grupka innych, starszych dzieci. W okolicy słychać były wesołe śmiechy, słowa 'trick or treat' i jedno wielkie szeleszczenie liści. Dzieciakom sprawiało frajdę kopanie zalegających na chodnikach liści, czy też obrzucanie się nimi nawzajem. Stałem na chodniku i obserwowałem, jak mój syn biega razem z nimi od drzwi do drzwi. Niektóre dzieci również były nadzorowane przez swoich rodziców. Zauważyłem swoją sąsiadkę, która trzymając za rękę sześcioletnią bodajże córkę, szła z naprzeciwka.
Zamieniliśmy parę słów i każde z nas ruszyło w swoją stronę.
Od domu do domu,  doszliśmy do sąsiedniej dzielnicy, której nie znałem.
Adrian jednak był wniebowzięty.
- Patrz, tato! Ale dostałem cukierki! O! a zobacz tego batona, nie jadłem jeszcze takiego! - co i rusz podbiegał do mnie i pokazywał łupy.
- Widzę, że dobrze ci idzie straszenie - powiedziałem do niego i spojrzałem na przechodzącego obok nas Freddiego Krugera w towarzystwie zombiaka i robota. "Iron man?", przemknęło mi przez myśl.
"Te przebrania są tak realistyczne, że gdybym wpadł na nich sam w jakiejś uliczce i nie wiedział, że to Halloween, chyba bym się zesrał ze strachu", wzdrygnąłem się.
Poczułem, że zaczyna się robić chłodniej. "Późno już", spojrzałem na komórkę, po czym szybko schowałem  ręce z powrotem do kieszeni.
- Adrian!
- Co takiego?
- Zaraz się będziemy zbierać do domu - powiedziałem, gdy podbiegł do mnie.
- Tatoo, jeszcze nie. Prooszę. - złapał mnie za rękę i zaczął potrząsać.
- Eej, nie szarp mnie, Draculo.
- Jeszcze chwilę, proszę, zgódź się.
Westchnąłem głośno.
- No dobrze.
-  Jest!
- Ale to ostatni będzie - to mówiąc wskazałem dom. W okolicy panował spokój, inne grupki przebierańców oddaliły się od nas o parę domów dalej.
Adrian objął mnie w pasie, uścisnął mocno.
- Kocham cię, tato - powiedział i pobiegł w stronę drzwi.
- Ja ciebie też... - nie zdążyłem dokończyć, bo już oddalił się z prędkością światła niemalże.  W kieszeni zawibrowała mi komórka. Szybko ją wyciągnąłem myśląc, że to coś pilnego, a tymczasem dostałem tylko przypomnienie ile jeszcze środków i transferu danych zostało mi na koncie, zanim przekroczę limit. Skasowałem wiadomość i schowałem komórkę z powrotem do kieszeni. Zamyśliłem się.
"Coś cicho...", przemknęło mi nieświadomie przez myśl. Rozejrzałem się po okolicy, lecz nikogo nie było. Całkowita pustka. Po Adrianie również ani śladu.
- Adrian! Aaaadriaaan! - krzyknąłem z całych sił, na co odpowiedziała mi cisza. Nawet wiatr ani razu nie zawiał.
- Adrian! Nie wygłupiaj się! Gdzie jesteś?! - krzycząc zacząłem iść w stronę domu, do którego zaledwie parę chwil temu biegł Adrian. Panującą ciszę przerwał mój stanowczy marsz wśród złogów suchych liści. "Nie podoba mi się to". Serce zaczęło mi walić mocniej w piersi, ogarniały mnie nerwy.
- Adrian! - rozglądałem się dookoła, zaglądałem za drzewa, pobliskie krzaki upewniając się jednak, że go tam nie ma. "Kurwa!". Zadzwoniłem do drzwi, które były usytuowane nie od frontu, jak w większości domów, lecz z boku. Nikt nie otwierał. Wcisnąłem palcem dzwonek do oporu i tak trzymałem. Dźwięk dzwonka rozdzierał głuszę. Dopiero po chwili usłyszałem, jak ktoś mocuje się z zamkiem od środka.
- Dobry wieczór. Nie widział pan może małego, siedmioletniego chłopca? Przed chwilą miał tutaj zapukać do pana, wie pan, jest Halloween i... - zacząłem tłumaczyć niezgrabnie. On przecież doskonale wiedział, co dziś za dzień. "Hmm...", ogarnąłem wzrokiem dom i nie zauważyłem żadnych ozdób, dyni, niczego, co może się w jakiś związek wiązać z tym dniem, choć to akurat nie musiał być żaden wyznacznik. "Może ów mężczyzna nie ma dzieci i nie uznaje tego święta?", zaświtało mi w głowie. Nieważne. Najistotniejsze w tym momencie było dla mnie dowiedzieć się, gdzie, do cholery, jest mój syn.
- Co pan powiedział? - przyłożył rękę do ucha. Facet wyglądał na oko na czterdziestkę, zrozumiałem, że ma problemy ze słuchem. Nachyliłem się do niego i nabrałem więcej powietrza w płuca, by wzmocnić głos.
- Pytałem, czy nie widział pan tutaj chłopca, siedem lat, przebrany za Drakulę. Przed chwilą biegł w stronę pańskich drzwi w ramach psikusa i...
- Nie, nie widziałem - przerwał mi sucho - jak to psikus, to pewnie panu ten zaszczany bachor zwiał, schował się i gwizda na pana i tyle.
Na wypowiedziane pogardliwym tonem słowo bachor złapałem tak solidnego wkurwa, że z łatwością mógłbym posłużyć za napęd dla sportowego auta. Pięści mimowolnie same mi się zacisnęły.
- Co?! Nie...po pierwsze, to nie bachor, tylko mój syn, a po drugie... posłuchaj pan...- chciałem podnieść rękę w jego kierunku, ale mi brutalnie przerwał.
- To ty posłuchaj, ty kurwi młotku!
"Kurwi, co???", nie dane mi było dokończyć myśli, zawładnęła mną ciemność. Ocknąłem się czując, jak coś chłodnego włazi mi do nosa, chciałem się jak najszybciej podnieść, ale moje ciało najwyraźniej odmówiło mi posłuszeństwa. Potrząsnąłem głową i spojrzałem na to, co atakowało mój nos. "Trawa. Leżę w ogrodzie. To trawa mi właziła do nosa. Adrian...", starałem się odzyskać trzeźwość umysłu, oczy miałem na wpół przymknięte, umysł wciąż pozostawał w ospałym stanie, jakby pod wpływem. "No właśnie, ale, kurwa, wpływem czego?! Ten pojeb mnie odurzył czymś!".
Musiałem koniecznie rozruszać mięśnie, chciałem ruszyć nogami, ale czułem się jak bezwładna kukiełka. "Fak!". Nerwowo rozejrzałem się po otaczającej mnie okolicy, wszystko na tyle, na ile wzrok mi pozwalał."Cholera, ciemno tu, jak w dupie u...", mój wzrok zatrzymał się na ciemnym kształcie nieopodal murku, tak mi się zdawało przynajmniej. W ciemnościach to mogło być wszystko.
- Adrian! - zamiast krzyku wydałem z siebie chrapliwy szept. Nie miałem pewności, musiałem się podczołgać i sprawdzić. Z jękiem ruszyłem w stronę ciemnego kształtu.  W ogrodzie oprócz mojego szurania po trawie, nie było słychać nic więcej. Nigdzie też nie widziałem tego faceta. "A może stoi gdzieś w mroku i przypatrując się mi śmieje się cynicznie pod nosem?". Chwilowo miałem to gdzieś, pragnąłem czym prędzej odnaleźć syna i wiać stamtąd.
"Szlag by to! opony..." dotykałem obłego kształtu i dyszałem z wysiłku. Próbowałem zebrać myśli do kupy, kiedy nagle w przeciwległym krańcu ogródka zobaczyłem czerwony skrawek. "Zupełnie, jak...".
- Adrian! - szeptałem,  nie chciałem, by przypadkiem ten dziwak się zjawił.
- Adi, synku! Heej!  - zmusiłem swoje ciało do tego, by przebyło jeszcze kawałek. Nie wiedziałem, jakim kurewstwem zostałem odurzony, ale  moje ciało było bezsilne. W miarę, jak zbliżałem się do czerwonego skrawka, z mroku wyłaniał się kształt kogoś leżącego na boku."Ja pierdolę! Sukinsyn odurzył mi syna. Zajebię, go jak psa! Niech no tylko..." , łokciami szurałem po trawie, czułem, że brzuch i nogi mam już całe mokre od trawy. Dotarłem do małego, bezwładnie leżącego ciałka.
- Adrian... - w oczach pojawiły się łzy, gardło mi się zacisnęło. Obróciłem go na plecy, pod palcami poczułem ciepło. "Czy to?... Krew! O matko, Boże, nieee!!!", myśli mi wariowały, przez gardło żadne słowo nie chciało mi przejść. Łzy mi zaczęły same lecieć po policzkach. Moja ręka była cała we krwi Adriana. Przyjrzałem się synowi. Na jego twarzy również była krew, zmieszana z ziemią i trawą. Leżał tak bez ruchu. Na brzuchu, mimo że było ciemno, dostrzegłem olbrzymie czerwone plamy.
- Adrian! - potrząsnąłem nim - Synku, obudź się, tatuś jest przy tobie. Adrian! Proszę... Przełykałem nerwowo ślinę. Podciągnąłem się jeszcze bliżej, rozpiąłem mu koszulę i podciągnąłem sweter, by sprawdzić, co mu jest, co ten bydlak mu zrobił. Wszędzie było pełno krwi, udało mi się palcami wyczuć dziwne rany, wgłębienia na tym małym ciałku, wytężałem wzrok, by to zobaczyć, choć nie musiałem. Wiedziałem już, że ten psychol dźgnął go nożem, nie wiedziałem tylko jakim i ile razy.
- Nieee! - ryknąłem i wstrząsnął mną dreszcz szlochu.
Nagle poczułem delikatny, nieznaczny ruch. Adrian się przebudził.
- Adrian? Adrian! Synku, powiedz coś, tata jest przy tobie. Adrian, synku....
- Taat - wyszeptał niemrawo, jego usta ledwo się poruszały. "Ten skurwiel też go odurzył".
- Jestem, synku, jestem. Wszystko będzie dobrze - chwyciłem jego chłodną rączkę. Po sekundzie jednak ją puściłem i zacząłem się szamotać sam ze sobą, by zdjąć kurtkę i okryć nią Adriana. Przyciskając ręką kurtkę po bokach, wyczułem coś twardego."No jasne! Czemu nie pomyślałem o tym wcześniej?!". 
- Synku, będzie dobrze, sprowadzę pomoc, nic ci nie będzie. Kocham cię, pamiętaj. Musisz być dzielny i wytrzymać, tak? Tatuś sprowadzi pomoc - mówiłem bezładnie. Pocałowałem go w mokre czoło. Na ustach czułem smak ziemi wymieszanej z krwią. Z wysiłkiem wstałem i choć z ledwością utrzymywałem się na nogach, skierowałem nieporadnie kroki w stronę furtki prowadzącej na ulicę. Zanim zadzwonię po pomoc, muszę się dowiedzieć, jaki to adres. Dotknąłem starej, drewnianej furtki. Przeraźliwy zgrzyt i pisk towarzyszył podczas próby otwarcia. Nagle zakręciło mi się w głowie, chwyciłem kurczowo furtkę, by nie upaść. Obejrzałem się za siebie. Adrian wciąż leżał, tego pojebusa nie było. "Dobrze". Wziąłem głęboki wdech i pchnąłem furtkę. Zrobiłem parę kroków i wzrokiem zacząłem omiatać dom, szukałem numeru. Nagle straciłem grunt pod nogami i z głuchym plaskiem wylądowałem na betonie zdzierając sobie dłonie do krwi. W akcie desperacji nie usłyszałem jego sapania, kiedy się zbliżał do mnie od tyłu. Ciągnął mnie za nogi z powrotem w stronę ogrodu. Posapywał i wydawał z siebie warczące dźwięki.


- Czego ty kurwa chcesz?! Co my ci zrobiliśmy?! - próbowałem okręcić się na plecy, by zdobyć przewagę. Rękoma się odpychałem od betonu, ale bolały jak cholera. Zostawiałem za sobą czerwone ślady. "Może ktoś je zobaczy i nam pomoże". Wijąc się niczym piskorz, dostrzegłem przypadkowo numer na ścianie. Wcześniej go nie widziałem przez zasłaniającą go jukę. Teraz, z boku, widziałem go wyraźnie. Całkiem mi odebrało dech. "Nie...nie...nie..." . Wizja z rozbitego szkła, słowa taksówkarza... Wszystko to właśnie znajdowało swoje odzwierciedlenie.
Nagle moje nogi padły bezładnie. Chciałem się obrócić i wstać, ale on był szybszy. Stanął nade mną i mocno przywalił mi z pięści w twarz. Ogłuszyło mnie, głowa opadłą na zimną i porytą trawę. W nozdrzach poczułem zapach ziemi i metaliczny posmak krwi. Zapadła ciemność. Błąkałem się w czeluściach nieświadomości, kiedy nagle rozbłysło przede mną światło. Iskrzyło się, wyglądało niczym wybuchająca supernowa. Jasność zbliżała się w moją stronę. "To się dzieje naprawdę, czy tylko w mojej głowie?!", nie byłem pewien. Zbliżająca się poświata raziła mnie w oczy. Nagle zatrzymała się i zaczęła przybierać kształt. "Co to jest?! Gdzie ja jes... O mój Boże!!!", nie wierzyłem w to, co własnie zobaczyłem.
- Witaj kochanie - "Jej ciepły uśmiech się nie zmienił..." .
- Próbowałam ciebie ostrzec, przed tym miejscem.
- Justyś... To byłaś ty... Ale skąd ty...? Te wszystkie hałasy, szkło, taksówkarz... I ta liczba - mój umysł przetwarzał informacje. - A ja się tak bałem. Myślałem, że nawiedził nas jakiś obłąkany duch, a to... a to byłaś ty. Przepraszam.
- Csiii - jaśniejącą ręką dotknęła mojego policzka. Czułem jej ciepło. "Czy to w ogóle możliwe?". 
- Musisz być teraz silny. Walcz! Walcz o siebie, ratuj naszego syna. Ratuj Adriana, za chwilę może być za późno - jej głos zdawał się zagłębiać w każdy zakamarek mego umysłu, rozchodził się w głowie, jak echo.
- Kocham cię - to mówiąc zbliżyła się do mnie i złożyła mi na ustach delikatny pocałunek. "Jak mogłem być takim debilem i nie zorientować się wcześniej?!".
- A teraz wracaj i ratuj was! - powietrze zawibrowało, poczułem przeszywający me ciało impuls.
Ocknąłem się, dalej leżałem na trawie. Poczułem przypływ energii, podczołgałem się do Adriana. Oddychał, ale prawie niewyczuwalnie. Nadal był przykryty moją kurtką. Złapałem go za rączkę. Byliśmy sami w ogrodzie, nie wiedziałem gdzie i na ile zniknął ten świrus. Wyjąłem komórkę z kieszeni i na popękanym ekranie wystukałem numer alarmowy.
- Dzień dobry, w czym mogę pomóc? - odezwała się dyspozytorka.
- Proszę nam pomóc! Jesteśmy w ... - nie dokończyłem, poczułem mocne kopnięcie przy uchu. Tuż po tym usłyszałem huk telefonu rozbijającego się o betonowe ogrodzenie.
- Nikt wam nie pomoże! Nienawidzę szczurów... I będą mi tu przyłazić takie po cukierka. Takiego! Za to ja mam psikusa... - wysapał. "Jak on się tu, do chuja, zmaterializował tak szybko i to bez robienia jakiegokolwiek hałasu?!". W nogach odzyskiwałem władzę. Wstałem i ruszyłem na niego z atakiem. Nie byłem jednak zbyt ostrożny, nie zauważyłem tego, co trzymał w ręku. Zorientowałem się dopiero w momencie, kiedy zimne ostrze wbiło mi się nagle w lewy bark.
Chciałem prawą ręką dać mu w pysk, ale on był szybszy. Pomiatał mną, niczym szmacianą lalką. "Co ze mnie za facet?!Zbierz się do kupy i zabij go!". Na nowo poczułem przypływ złości. Zacisnąłem pięści i ruszyłem. Całym sobą popchnąłem go do tyłu, zachwiał się i prawie upadł.
- Hrrrr! - wydał z siebie jakiś chrapliwy dźwięk. - Zginiecie! Dwa śmierdzące, pierdolone, zawszone szczury! Nienawidzę szczurów... - słyszałem jego sapanie i warczenie, sam również ciężko oddychałem. Bolało mnie lewe ramię, krew mi ściekała po ciele. Dopadł mnie w sekundzie. Próbowałem wytrącić mu nóż z ręki, ten jednak silnie go trzymał, był nieustępliwy. W kolejnej sekundzie moja prawa ręka już wędrowała ku jego nosowi. Akcja przybierała tempa. Zatoczył się i złapał za nos.
- Ty fiucie! Złamałeś mi nos! Zajebię ciebie i tego twojego zafajdaczonego bachora! - to go jednak nie osłabiło, szybko mnie dopadł i wymierzył kopniaka wprost w moje krocze. Nie spodziewałem się tego.
- Ahhhh! - zacisnąłem mocno zęby. Pulsujący ból przeszył całe moje ciało.
- Nigdy! - wydyszałem wciąż zgięty w pół. Zacząłem się prostować, ból wciąż się rozchodził po moim ciele, ale życie Adriana i próba wydostania nas stąd były silniejsze od tego. Chciałem znowu go znokautować, lecz ten wykonał zręczny obrót, jak jakiś pierdolony żołnierz sił specjalnych i zadał mi kolejny cios nożem. Tym razem trafił gdzieś w okolice prawego żebra.
Upadłem.
- Hahahaha! - zaśmiał się szyderczo. - Nie? To patrz teraz na to, napawaj się widokiem zdychającego szczura - to mówiąc wyciągnął rękę do góry.
Łapczywie próbowałem złapać oddech. Ostrze nagle przeszyło powietrze i wbiło się w drobne ciałko Adriana.
- Nieee! - wrzasnąłem próbując się podnieść, ale kiedy próba zeszła na niczym, po prostu zacząłem się nieporadnie czołgać w jego stronę.
- Adrian... Adrian...- wymawiałem jego imię dysząc. Widziałem, jak na moich oczach życie z niego uchodzi. Tamten go dźgał i dźgał, jak wypchaną trocinami poduszkę.


Łzy zaczęły mi lecieć po policzkach, z nosa spływała mi krew ze smarkami. Chwyciłem go mocno za lewą nogę, ale wyrwał się i kopnął mnie. Przeturlałem się na drugi bok. Spojrzałem na bezwładnie leżącego syna, a zaraz potem przeniosłem wzrok na naszego oprawcę. Odwrócił się teraz i spojrzał na mnie.
- No, pora na ciebie, tatuśku. Zdychaj! - zamachnął się i wbił nóż głęboko w mój brzuch. A potem jeszcze raz i kolejny. Czułem chłód, tak bardzo przeraźliwy chłód. W oczach mi ciemniało z sekundy na sekundę."To nie tak miało się potoczyć...", ostatkiem sił pomyślałem o słowach Justyny.
Ból pomału ustępował z mego ciała. Chłód przestawał być odczuwalny. Nie widziałem już atakującego mnie mężczyzny.  Spadałem w ciemność i mrok. Mój żywot dobiegł końca.


*  *  *


Usłyszałem nagle krzyk i wybuch płaczu. "Czy oni się zaczęli kłócić? Tata uderzył mamę?", byłem ciekawy. "Chyba się nie rozejdą, jak rodzice Maćka. Nie chciałbym tak jeździć od jednego do drugiego. Maciek mówił, że to męczące i każdy chce go przeciągnąć na swoją stronę". Zeskoczyłem z łóżka i odstawiłem Supermena na półkę. Założyłem w pośpiechu skarpetki i pobiegłem w stronę sypialni rodziców.
- Tato? Co się stało? Mamo, czemu tata płacze? - patrzyłem to na mamę, to na tatę, który mocno obejmował mamę i płakał. Nagle odwrócił się w moją stronę.
- Adrian? Synku... - oderwał się od mamy i wstał szybko z łóżka zrzucając kołdrę na podłogę.Podbiegł do mnie i mocno chwycił mnie w dwie ręce i podniósł do góry.
- Adrian, synku... ty żyjesz... - ucałował mnie w policzek, a potem mocno ścisnął tuląc do siebie.
- Nie tak mocno, taatoo! - zdziwiłem się tym, co przed chwilą powiedział.
- Przepraszam. Tak bardzo cię kocham. Tatuś miał zły sen. Najwidoczniej baaardzo zły sen - powiedział przeciągle i przytulił mnie na nowo, a potem wyszeptał wprost do mego ucha: Nie pozwolę, by kiedykolwiek coś złego się tobie stało.  Nigdy.
- Dobrze, tato - zarzuciłem mu ręce za szyję i razem podeszliśmy do mamy, która siedząc na łóżku uśmiechała się do nas.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Twoje wrażenia